Ledwie w Tychowie zwieziono zboże, ledwie zaczęto zaczyn pod chleb, gdy do domów zupełnie znienacka (niczym zima w maju) wpadła wieść, że wojna idzie. Jeszcze nigdy tychowska ziemia nie widziała takich tłumów jak wtedy, gdy ludzie uciekali przed niemiecką zarazą. Szli ludziska z całym dobytkiem, dzieci płakały, konie rżały, a kapliczka w szczerym polu usłyszała łzawych próśb setki, o ile nie tysiące.
I stało się, że jedna z grup zatrzymała się przed kapliczką i postanowiła na noc tu zostać. Zapadała noc, mroźna, pełna melancholii, niepewności dnia następnego, wyłaniający się zza chmur księżyc oświetlił leżących, zatańczył w pół zamarzniętej kałuży i leciuchno zarysował barczystą postać mężczyzny ledwo widoczną w cieniu drzew. Przemknął on ku kapliczce, wspiął się na skarpę i zniknął we wnętrzu malutkiego Bożego Domku.
Zapadła cisza...
Gdy brzask słońca wdarł się pod powieki śpiących, ci zerwali się i ruszyli w dalszą drogę. Malutka kapliczka żegnała ich boskim słowem, obiecując jednocześnie, że dochowa powierzonej jej tajemnicy.
Mijały lata. O wojnie zapominano, zboża porosły skrwawione pola, ciężkie chwile jedno czasem budziły tę czy tamtą strzechę. Coraz rzadziej krążyły wojenne historie, ale wśród tychże jedna zapisała się szczególnie i to ona krążyła od pieca do pieca - o skarbie wielkim, którego mury kapliczki strzec miały. Wielu uwierzyło, że tak właśnie jest. Powiadało się, że strzec kapliczki miał ogromny pies, który pojawiał się nocą zawsze wtedy, gdy pod jej osłoną śmiałkowie próbowali się dostać do bogactw.
Razu jednego, jedni tacy balowicze, wracający z mirzeckiej remizy, mieli go widzieć na własne oczy. Podobno pianę toczył i iście piekielny był. Czy to jednak prawda, czy też gorzałka zamroczyła grupkę wesołków - tego nie wiadomo.
Na korzyść psa przemawiał pewien parobek, który służył w Tychowie i we wszystko wierzył. Poszedł więc razu pewnego pod kapliczkę i przytulił do topoli obok rosnącej. Gdy koło północy psa owego ujrzał zamarł i półgłosem wyszeptał:
- Na psa urok, krzywdy mi nie uczynisz... - jeszcze nie skończył mówić, gdy drzwi kapliczki się uchyliły i ktoś z wnętrza wyszedł. Chłopak bez trudu rysy twarzy zobaczył, nie był to jednak nikt znajomy, uznał jednak prawidłowo, że człowiek to z krwi i kości, a nie duch żaden. Odwagi nabrał i zapytał, czego tenże po nocy tu szuka.
Pies kły wyszczerzył gotów do skoku.
- Idź w swą drogę człowieku. ja ci nie wróg - powiedział mężczyzna i skierował się w stronę lasu, w ślad za nim ruszył pies. Parobek przeżegnał się i rano gospodarzowi wszystko powiedział. Poszli i zobaczyli odsuniętą kolumienkę, a pod nią dół głęboki. doszli zatem do wniosku, że skarb tu był, ale jego prawowity właściciel po niego wrócił.
- I dobrze się stało - orzekli. - Cudze to było, nie nasze, niechaj innym służy i naszych nie kusi.
Wstawiono do kapliczki zamek, księdza powiadomiono i nikt już więcej niepowołany do kapliczki nie wszedł.
Dziś już nie ma potężnej topoli, która onegdaj tam rosła, nie ma też wspomnianej kolumienki, po niej pozostało malutkie wgłębienie. Na kapliczce zaś napis jest: Na cześć i chwałę Boga w trójcy Świętej Jedynego i Błogosławionej zawsze Maryi Panny wystawili fundatorzy Maryjanna Niewczas wraz synem Filipem za duszę ś.p. Wojciecha Niewczasa proszą o westchnienie do Boga - 1859.
Tenże napis ma przywoływać inną historię, która mówi, że właśnie tu doszło przed laty do wypadku, w którym miał spaść z konia i zginąć na miejscu dziedzic Tychowa.
Jedna historia drugiej nie wyklucza. Którą wolicie.
Napisz komentarz
Komentarze